tdmtheme

tdmtheme

niedziela, 18 czerwca 2017

nasze miejsca

Poniżej bardzo ogólna mapa miejsc które odwiedziliśmy. Więcej szczegółów znajdziesz bezpośrednio w każdej relacji.


Kuracja jedniodniowa

Na zakończenie długiego weekendu trafiła nam sie zupełnie wolna niedziela. No to co, jedziemy na moto. Tylko gdzie, co tu wymyślić? Jakoś zawsze jest z tym problem bo wszystko już objechane dookoła nie raz nie dwa. Ale wymyśliliśmy, tak żeby wyjechać przed południem I wrócić przed wieczorem. Troche z planem troche bez ruszyliśmy w drogę. Na początek pomysł był taki że jedziemy drogą 719 z Piastowa, Pruszków, Grodzisk Mazowiecki, Żyrardów aż do Puszczy Mariańskiej, w Bolimowskim Parku Krajobrazowym. Tereny malownicze, jazda pośród lasów całkiem pustymi drogami (już wiemy że wrócimy tam pojeździć rowerami). Później już troche przez przypadek jedziemy w stronę Korabiewic gdzie jesteśmy po środku niczego. Pola, słońce, ptaki, kompletne odludzie a w sumie niedeleko od domu. Skoro tak blisko natury to pada hasło Kozienice. Mamy jakieś 110km. Na ekspresówce na szczęście wychodzi jedynie 22km od Mszczonowa do Grójca, dalej jedziemy spokojnie krajowymi drogami przez Białobrzegi do Pionek w Puszczy Kozienickiej. Jedziemy przez lasy, z dala od zgiełku, jakby czas płynął wolniej. Asfalt całkiem dobrej jakości nawijamy na koła. Tutaj z dala od okołostołecznego zgiełku można złapać troche dystansu I spokoju. W sumie wyszło nam ok 285km. Tak w sam raz na 1-dniową kurację :). Naprawdę warto. Niestety wpis tym razem bez zdjęć ale za to jest mapa tutaj.

czwartek, 14 lipca 2016

Wyprawa do Petersburga cz.4 - powrót

Dzień 6 - Tartu, Estonia, 1900 km

Droga do granicy przebiegała spokojnie, na samym przejściu było trochę łatwiej i spędziliśmy na przeprawie około 1,5-2h. Nie było już tym razem wypełniania papierów tylko ich sprawdzanie. Swoje też należało odstać w kolejce. Oczywiście kontrola przedkontrolna, właściwa i po kontrolna.. Po obiedzie i suszeniu w Narwie (oraz zakupie wodoodpornych butów dla Moniki - czytaj kaloszy ;) kierujemy sie w stronę Tartu - drugiego co do wielkości miasta Estonii. Po drodze trafiamy na roboty drogowe i zdjętą nawierzchnię na odcinku kilkunastu kilometrów. Glina i żwir do tego padający deszcz zrobił swoje. Motocykle buty i spodnie całe w błocie co widać na zdjęciach. Błota przykleiło się tyle, że aż paliło się na rurach i dym unosił sie wokół motocykli. Po odpoczynku w trasie na stacji i pogawędce w lokalnym Harlejowcem docieramy do Tartu. Zatrzymujemy sie w Hostelu Looming i oglądamy wspólnie z mieszkańcami jak Francuzi pokonują Niemców w półfinale Mistrzostw Europy. A z nami oglądali ludzie z Niemiec, Francji, Estonii, Australii. Można było sobie przy okazji fajnie pogawędzić o tym jak się żyje w Estonii i Europie Wschodniej.

Dzień 7 - Daugavpils, Łotwa,  2300 km

Ranek niestety nie był już tak przyjemny bo okazuje się, że nie odpala TDM'a. A to z powodu wilgoci w pilocie alarmu i immobilizera. Kilka godzin spędziłem na osuszaniu, wymianie baterii i próbach uruchomienia sprzętu. Dzięki pomocy obsługi hostelu wezwaliśmy nawet serwis bo nadzieje na uruchomienie nas opuściły. Ostatnia próba była jednak szczęśliwa, immobilizer zadziałał i można było uruchomić zapłon...uff. Nerwów nie oszczędziliśmy ale na pewno trochę kasy za nadchodzący serwis. Na szczęście został odwołany. W związku ze stratą kilku godzin musieliśmy skrócić trasę i zapadła decyzja że jedziemy do Daugavpils - znów drugie co do wielkości miasto, tym razem na Łotwie. Rezerwacje robimy przez Booking.com. Wieczorem wybieramy się do 'centrum' gdzie impreza na mieście trwa w najlepsze, jest piątek wieczór więc chłopaki piją wódeczkę z kubeczków w parku a dziewczyny lecą w najlepszych kiecach do klubów. Klimaty trochę jak u nas kilkanaście lat temu. Cenowo Łotwa nie jest tania a to miasto sprawia dość skromnego i zaniedbanego.

Dzień 8 - Druskienniki, Litwa. 2643 km

Jedziemy na Litwę, w słonecznej pogodzie suszymy na sobie ciuchy. Na miejsce docieramy na tyle wcześnie że mamy czas na skorzystanie z centrum basenowego i spa. Świetny ośrodek gdzie można się wyszaleć na basenach, ślizgawkach i pontonach. Gdybyśmy tutaj byli z naszym Wiktorem na pewno byłby zachwycony. Druskienniki to jedno z największych miejscowości wypoczynkowych na Litwie, jest wspomniany kompleks basenowy, ski area, hotele i mnóstwo fajnych knajpek. Rezerwację mamy znów przez Booking w pokoju 4 osobowym na prywatnej kwaterze, motocykle zaparkowane na terenie (całość 54 euro za noc za 4 osoby).




Dzień 9 - docieramy do domu, w sumie 3018 km

Po drodze do domu robimy przystanek w Augustowie, smutno sie robi na myśl że to już koniec wyprawy. Finał wyjazdu i finał Euro 2016 już w domu :) Zostaje nam mnóstwo wspomnień i zdjęć. Nie byłoby lepszego sposobu niż na motocyklu aby w te kilka dni nazbierać tyle wrażeń. Marcin i Justyna okazali sie świetnymi kompanami w podróży. Do następnego razu..czas zacząć myśleć o kolejnym wyjeździe, tym razem... zobaczymy :)

środa, 13 lipca 2016

Wyprawa do Petersburga cz.3 - jesteśmy na miejscu

Droga do Petersburga

Po przekroczeniu granicy mamy kilka godzin aby dotrzeć na miejsce. W mieście mamy rezerwację w hostelu na dwa noclegi. Po drodze zatrzymujemy sie w przydrożnym barze żeby sie trochę osuszyć, ogrzać i posilić. A jest czym bo oczywiście jest barszcz ze śmietaną, oraz duszone ziemniaki z gulaszem wołowym - takie prawdziwe ziemniaki i prawdziwe mięso, tłuste i syte. Pani mówi że u niej kartą nie zapłacimy ale w sklepie obok można - pisze więc kwotę na karteczce i w sklepie obok regulujemy rachunek. Ogólnie problemu z płaceniem kartami w Rosji nie ma, czy to w knajpie czy na stacjach benzynowych, bankomat również można znaleźć (przynajmniej w mieście). Petersburg jest podobno najbardziej europejskim miastem w Rosji - bardziej europejskim niż Moskwa.

Zanim jednak dotarliśmy na miejsce nauczyliśmy sie co oznacza jazda po rosyjsku. Drogi przyzwoite, wiadomo raz gorzej raz lepiej ale dramatu nie było. Trzeba pamiętać, że była to jedna z głównych dróg łącząca granicę - miejscowość Ivangorod z Petersburgiem. Trzeba jednak uważać bardziej niż na nawierzchnie na dzielnych kierowców kaskaderów - ze dwa razy byłem świadkiem jak mistrz kierownicy nie mógł wyprzedzić lewym pasem to potrafił prawym, np. takim do skrętu w prawo lub takim co sie zaraz kończył. Wszystko oczywiście na odpowiednio dużej prędkości i odpowiednio blisko zderzaka. Tak więc na moto trzeba być czujnym bo nie wiadomo z której strony nadejdzie atak ;). Ale też bez przesady, jadąc ostrożnie z głową na karku można przyzwoicie dojechać. Nam to zadanie utrudniał padający deszcz, właściwie ulewnie a dojechać było trzeba. Mimo tego że nawigacja pokazywała 30km na miejsce przejazd przez miasto okazał się wyzwaniem. Ulice jak autostrady (największa miała 5 pasów w 1 stronę z rondem które przejechaliśmy cudem), do tego porywisty wiatr na który kufry motocykla działały jak żagle więc ostro nami rzucało. Na deser jeszcze zwieszała sie Marcinowi nawigacja (Garmin Zumo 390) bo woda dostawała sie do wejścia na kartę SIM - tutaj dowód że lepsze jest wrogiem dobrego - bo mój starszy model Zumo 220 działał w tym deszczu bez problemu). Bez nawigacji odnalezienie sie mieście byłoby praktycznie niemożliwe. Dotarliśmy do hostelu (Pestel Inn) gdzie bardzo miła pani popatrzyła na nas z politowaniem i dała klucze do pokoju. (za 4 osoby w pokoju za dwie noce zapłaciliśmy około 400 zł). Pani zaproponowała nam zaparkowanie motocykli w garażu (17 zł/doba) więc bezpiecznie mogły poczekać w zamknięciu kiedy to my następnego dnia ruszyliśmy w miasto już na piechotę. Jeśli chodzi o zostawienie moto na ulicy pewnie miałbym obawy chociaż na ulicach Petersburga jeżdżą i parkują takie wózki których na naszych ulicach w takich ilościach sie nie spotyka. Natomiast prawie w ogóle nie ma jednośladów (motocykli, skuterów czy rowerów).

Petersburg

Hostel rewelacyjnie zlokalizowany, do głównych atrakcji można spokojnie dojść w 20-30 minut na piechotę. Tak więc spędziliśmy dzień - maszerując znów w ulewnym deszczu i porywistym wietrze przez miasto. Okazało sie że np. Ogród Letni Piotra I był zamknięty z powodu wcześniejszego sztormu (próżno doszukiwać sie logiki w tej informacji natomiast było zamknięte).

 Tak wyglądało nasze wejście na teren Ermitażu. Tutaj Justyna i Marcin walczą z wichurą.

Pomimo paskudnej pogody miasto robi powalające wrażenie, monumentalne kamienice wzdłuż dziesiątek kanałów rozciągają sie we wszystkie strony. Fasady pozłacane i bogato zdobione to nie wyjątek, do tego rzeka Newa szeroka na kilkaset metrów i ponad 300 mostów na kanałach. Widać rozmach.  Miasto jest czyste, zadbane i bezpieczne (przynajmniej centrum). Restauracje pełne ludzi otwarte co najmniej do 1 w nocy. To nas zaskoczyło że lokale były pełne po mimo zwykłego wieczora w środku tygodnia. Cały dzień spędziliśmy na nogach oglądając m.in. Katedrę Sobór Zmartwychwstania Pańskiego, Pałac Zimowy, Sobór św.Izaaka, Newski Prospekt czy Twierdzę Pietropawłowską, pomniki Piotra I czy Katarzyny II.



Ermitaż 
To jedno z najsłynniejszych miejsc w mieście. Ogólnie nie przepadamy za wchodzeniem do muzeów jednak ten punkt jest właściwie obowiązkowy będąc w Petersburgu. Kolejki były na kilka godzin stania ale jakoś sie udało. Nie sposób zwiedzić całego muzeum ale warto zobaczyć i poczuć bogactwo i przepych w jakich zabawiała cesarzowa Katarzyna II. Zdjęcie na pewno tego nie oddają.




Zwiedzaliśmy bez korzystania z komunikacji miejskiej, samo chodzenie po mieście pozwala wchłonąć i poczuć klimat, można by tak przez wiele godzin. Mam nadzieję że zdjęcia poniżej oddadzą choć trochę z klimatu tego niesamowitego miasta.

wtorek, 12 lipca 2016

Wyprawa do Petersburga cz.2 - pokonujemy granicę UE-Rosja

Dzień 4 - droga przez granice UE i Rosji do Petersburga, 1540 km

Dystans z Tallinna do Petersburga dzieli sie mniej więcej na połowę - do granicy i od granicy. Oczywiście po środku jest punkt kulminacyjny zwany przejściem granicznym między Unią Europejską a Rosją.

Ruszamy z Tallinna i niestety kolejny raz w deszczu pokonujemy trasę. Pada cały czas a kiedy docieramy do granicy to właściwie leje. Przejście graniczne - w mieście Narwa, nad rzeką Narwą - wita nas zamkniętą bramą. Po krótkiej chwili wychodzi celnik Estoński i mówi (pa ruski czy English, więc wybieram English póki jeszcze sie da). W każdym razie tłumaczy że musimy udać się do 'poczekalni'. Szukamy więc tego miejsca po mieście i znajdujemy na przedmieściach. Okazuje się, że aby przekroczyć granicę najpierw należy sie zarejestrować w 'budce' i opłacić 2 euro. Pan daje kwitek i odsyła do kolejnej budki. W budce #2 dostajemy kwitek kolejkowy. Zrozumiałem że rejestrują pojazd który będzie opuszczał kraj - pamiętajmy że ciągle jesteśmy w Estonii. Teraz udajemy sie do przejścia granicznego gdzie wcześniej nie było kolejki a teraz już jest. Więc dobrze że mamy numerek kolejkowy ;). Ciągle leje więc staramy sie chować pod jakieś dachy ale o dziwo po około 30 minutach docieramy do bramy, która tym razem sie przed nami otwiera. Sprawdzanie dokumentów - daje wszystkie naraz bo jest mokro i wybierają sobie co chcą. Czekamy na odprawie ok 20 minut i jedziemy na teren niczyi - tj. most na rzece pomiędzy krajami. Marcin wyczytał w przewodniku Lonely Planet że jadąc do Rosji należy uzbroić sie w dwie rzeczy - dużo cierpliwości i dużo poczucia humoru. Tutaj czekamy znów w kolejce tym razem do odprawy rosyjskiej (pamiętając że ciągle pada nam na głowy a na moście nie tak łatwo sie schować). Jest, docieramy do celniczki która sprawdza mokre paszporty. Każe jechać dalej do kontroli właściwej (po przejściu całego procesu zrozumieliśmy że istnieje kontrola przed kontrolna, kontrola właściwa i kontrola pokontrolna). Kontrola właściwa polega na odprawie paszportowej - budka nr 1 oraz odprawie pojazdów i celnej - budka nr 2. Na potrzeby budki nr 1 należy wypełnić tzw. imigracjonki - wypisać formularze w j.rosyjskim na każdą osobę, na potrzeby budki nr 2 - wypełnić formularze dla tymczasowego importu motocykla (jeden formularz był po rosyjsku, później pani w budce dała ten sam ale w wersji angielskiej bo potrzeba dwóch). Wniosek z tego taki że mają różne wersje językowe tylko trzeba o tym wiedzieć. Więc tymi mokrymi rękami wypełniamy te mokre papiery, sprawdzają wizy, paszporty, stemple, być może też zieloną kartę (dałem wszystko razem więc nie wiem czy ktoś sie przyglądał). Celnik upomniał że jeśli chcemy wrócić na tym samym motocyklu to lepiej nie zgubcie 'tego' dokumentu. Celnikom rosyjskim trzeba oddać to że byli pomocni i cierpliwi, nawet sympatyczni? No może trochę.. Na koniec kazali otworzyć kufry i można jechać. Kiedy już zadowoleni i mokrzy sie zapieliśmy i schowaliśmy dokumenty okazało sie że przed nami jeszcze kontrola pokontrolna. Więc znów wyciąganie paszportów, ale już bez zdejmowania kasków.. można jechać ku dalszej przygodzie.

Całość więc trwała ok 4h i 6 budek, od momentu pierwszego podjazdu do bramy po stronie estońskiej do przejazdu prze ostatnią kontrolę po stronie rosyjskiej. Z wiadomych względów nie można było robić zdjęć. Całe szczęście pozostało nam trochę zapasu na dojazd do Petersburga.

Wyprawa do Petersburga cz.1 - Wilno, Ryga, Tallinn

Petersburg ma moc. Petersburg ma siłę. Przeżycie naprawdę niezwykłe. Nie bez powodu miasto nazywane jest Wenecją Północy. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie że jego rozmach przerasta pierwowzór. (Nasz wyjazd do Włoch, m.in. do Wenecji opisaliśmy na blogu tutaj).

Cerkiew na Krwi w Petersburgu - było mokro i wietrznie ale warto!

Ale ta wyprawa to nie tylko Rosja ale również Litwa, Łotwa i Estonia. Więc od początku... Pomysł pojawił sie bardzo spontanicznie i bez jakiejś szczególnej inspiracji. (W odróżnieniu od wyjazdu do Czarnogóry którą to zachwyciliśmy sie przelatując samolotem nad tym małym krajem, relacja tutaj). Oczywiście wiedzieliśmy że miasto założone przez Piotra I jest jednym (top 10) z najczęściej odwiedzanych miast przez turystów na świecie. A tak duża liczba odwiedzających nie może być w błędzie :). Zdecydowaliśmy o wyjeździe około stycznia, zrobiłem pierwsze rezerwacje na Booking.com po drodze na miejsce i w samym Petersburgu. W maju i czerwcu załatwiliśmy wizę (o tym piszemy tutaj). Oczywiście były również wątpliwości, pojawiają się różne myśli, co to za kraj, jak oni tam jeżdżą, pewnie dziurawe drogi, jak traktują Polaków, co będzie jak sie nie dogadamy... no ale w końcu od tego jest motocykl, żeby pojechać i sprawdzić a ubezpieczenie od tego żeby sie przy okazji nie zrujnować jak coś pójdzie nie tak.. Dalej w relacji przeczytacie które obawy były słuszne..

W miedzy czasie okazało się że ten wyjazd będzie inny niż wszystkie bo zdecydowali sie do nas dołączyć znajomi - Justyna i Marcin. Bardzo nas to ucieszyło. Dla nich to pierwszy wyjazd motocyklowy więc tutaj pojawiła sie kolejna niewiadoma - jak to zniosą i jak to zniesie motocykl.

Jedziemy więc na dwa motocykle - nasza TDM 900 i Honda CBx500. Poglądowa mapa pokonanej trasy jest tutaj.

Dzień 1 (02.07.2016) - Wilno, 490 km

Po przekroczeniu granicy z Polską od razu zmienia sie natężenie ruchu - na plus oczywiście bo samochodów jest duuuużo mniej niż u nas. Ruch odbywa sie z prędkością 90 do 100 km/h. My standardowo jedziemy trochę szybciej żeby nie zanudzić sie jednostajnej jeździe. Wiemy, że TDM'a z trzema kuframi, tankbagiem i dwiema osobami ma sporo zapasu mocy - testowane w podróży po Alpach :)). W krajach nadbałtyckich raczej płasko (najwyższe wzniesienie ok 300 m n.p.m.), jazda spokojna bez niespodzianek przy ładnej pogodzie.
W sumie niedaleko bo niecałe 500km od Warszawy jest piękna stolica Litwy. Miasto z największą starówką w Europie robi naprawdę imponujące wrażenie. Idealne miejsce na 3 dniowy weekend. Na zwiedzaniu samego starego miasta można spędzić spokojnie ze dwa dni. My tyle czasu nie mieliśmy niestety. Spaliśmy w akademiku (Leu Guest House, w cenie 26 euro za 2 osoby) jakieś 20 minut na piechotę od starego miasta. Motocykl udało sie zostawić w garażu na parkingu policyjnym! pod dachem i zamknięty na klucz - cena za parking 2 euro (miałem wrażenie że stróż nie nabił na kasę fiskalną ;).



Dzień 2 - Ryga, w sumie 790 km

Do stolicy Łotwy wyruszamy w deszczu. Leje cały dzień i jak się później okazuje to był początek ulewnego maratonu który nie opuścił nas przez kilka kolejnych dni. Samo miasto sprawia wrażenie dużo bardziej ubogiego i zaniedbanego niż stolica Litwy. Nocleg mamy w hostelu (Central Hostel, 25 euro za 2 osoby) niedaleko od starego miasta (zdecydowana zaleta hosteli że mają dobrą lokalizację). Miejsce nie zachęca od zewnątrz natomiast w środku jest przyjemnie i czysto. Jest też parking w podwórku za bramą gdzie można zostawić motocykle. Zwiedzamy stare miasto Rygi, niestety cały czas w deszczu. Zaopatrujemy sie w lokalny znany trunek czyli Ryski Balsam (vol.30% :) który spożywamy na rozgrzewkę w trakcie zwiedzania, polecam! Oczywiście jesteśmy już na piechotę i w końcu lądujemy (podobnie jak poprzedniego wieczoru) w knajpie na półfinał Mistrzostw Europy.
Łotwa cenowo jest droższa niż Litwa, być może za wyjątkiem paliwa. Cena za litr 95 kształtowała sie w zakresie 1,09 - 1,13 euro w zależności od kraju.



Dzień 3 - Tallinn - 1120 km
Trasa z Rygi do Tallinna prowadzi w dużej części nad Bałtykiem. Zaraz za Rygą jest kilka miejscowości wypoczynkowych, mieliśmy wrażenie że to dla tych bardziej zamożnych. Ilość turystów nieporównywalnie mniejsza niż w PL, właściwie to sie zastanawialiśmy czy to 'już' jest sezon. Jedziemy dalej nad samym wybrzeżem, właściwie niespostrzeżenie przekraczamy granicę z Estonią (przejście graniczne wyglądało jak przystanek autobusowy z kamerą). Dróżki takie że na moja nawigacja ich już nie pokazywała. Zatrzymujemy sie na obiad w plenerze - tj. nad samą plażą zorganizowane są publiczne miejsca piknikowe, stanowiska do grilla, ławeczki. Pełna kultura i porządek (jest kilka zdjęć w galerii). Z resztą w całym kraju jest bardzo schludnie i czysto co ma być wpływem krajów skandynawskich oraz w przeszłości Niemiec.Wyciągamy butle, kartusz, garnki i Travellunch i obiad gotowy w pół godziny. Piknik zaraz przy plaży więc idziemy nad morze. Plaża puuuuusta, szeroka i piaszczysta, do tego żywej duszy, no może jedna, dosłownie jedna osoba.  Idealne miejsce na ucieczkę od cywilizacji. Chciałoby się posiedzieć tam dłużej lub nawet rozbić na noc ale mamy rezerwacje w Tallinnie. Drogi w Estonii rewelacyjne, żadnych niespodzianek, znaki ostrzegają o łosiach w okolicy a ruch bardzo niewielki nawet na głównych trasach. Jedynie radary stoją od czasu do czasu ale są dobrze oznakowane i odpowiednio wcześniej jest ostrzeżenie. Jedziemy przez miejscowość Parnu i docieramy pod stolicę Estonii. Na odcinku ok 140 km jest tylko jedna trochę większa miejscowość! Więc jeśli ktoś chce sie cieszyć jazdą a nie tłokiem i wyprzedzaniem na trasie to polecamy! Nawiasem mówiąc brakuje trochę górek i winkli ale cóż.. nie wszystko na raz. Zatrzymujemy sie w Trappi Hotel 10km pod miastem. Obok w starej żwirowni zrobiony park wodny do nauki jazdy na nartach wodnych, klimaty dla stołecznej młodzieży. Za nocleg płacimy 28 euro za dwie osoby. Wieczorem jeszcze idziemy zwiedzać miasto. Właściwie wieczór trwa do 1 nad ranem a mrok jest raczej lekki bo na tej szerokości geograficznej są już białe noce. Sprawdzamy też niestety w praktyce że alkohol w tym kraju sprzedaje sie wieczorem tylko do godziny 10! Szok, niedowierzanie!! Co gorsza, okazuje się później że podobnie jest w Rosji !!, na Łotwie i Litwie również, jak żyć..?? Wszędzie nie jest to widzimisię pani w sklepie ale takie ograniczenia mają kasy i systemy w sklepach. Samo miasto dużo mniejsze niż Wilno czy Ryga jednak bardzo zadbane, czyste i przyjazne. Sporo knajp, muzyki i występujących zespołów.


środa, 8 czerwca 2016

jedziemy do rosji - formalności



Plany wyjazdowe do Rosji powoli stają sie rzeczywistością. Tutaj opisuje jak wygląda i ile kosztuje załatwianie formalności. Ogólnie wszystko jest całkiem nieźle opisane na stronie Wydziału Konsularnego Ambasady, tutaj. Natomiast jest kilka elementów na które warto zwrócić uwagę.


W praktyce aby uzyskac wizę trzeba zacząć myśleć o tym conamniej kilka tygodni z wyprzedzeniem. Tak na luzie to dwa miesiące. Kolejność w naszym przypadku była taka:


- sprawdzamy terminy w paszportach, muszą mieć conajmiej +180 dni po dacie zakończenia terminu na wizie


- robimy zdjęcia - jest konkretna specyfikacja, w praktyce oznacza to zwykłe zdjęcie paszportowe


- wykupujemy voucher podróżny - nie zrozumiałe po co to jest ale trzeba. Na wniosku o wize należy podać nazwę firmy turystycznej, nr referencyjny i nr vouchera. Wszystko w 1 dzień roboczy można załatwić za pośrednictwem firmy, my skorzystaliśmy z tego miejsca. Robimy przelew i odsyłają voucher na maila. Można poprosić o tłumaczenie adresu i nazwy jeśli ktoś słabszy jest z cyrylicy ;)


- wykupujemy ubezpieczenie podróżne, akurat w Warcie bo tam mamy OC na moto, minimalna kwota ubezpieczenia to 30.000 euro na osobę


- wypełniamy wniosek o wizę (po angielsku) na stronie i udajemy sie do konsulatu lub centrum wizowego. I tutaj uwaga - w centrum wizowym płaci sie za pośrednictwo. Składając dokumenty w bezpośrednio konsulacie tej opłaty nie ma - natomiast są długie terminy oczekiwania, chciałem umówić wizyte 06.06 to nabliższy termin był na 30.06. Troche za późno bo na wize czeka sie ok 2 tygodni a wyjazd z Polski planujemy 2.07.


- składając dokumenty w centrum wizowym 8.06 termin odbioru to 16.06


- po otrzymaniu wizy wykupujemy zieloną kartę - różne informacje można znaleźć wiec o tym czy jest potrzebna wiec lepiej ze sobą mieć (po powrocie napiszę czy faktycznie sie przydała)


- po otrzymaniu wizy wykupujemy ubezpieczenie assistance - w Warcie nazywa sie Podróżnik na okres 2 tygodni. Głównym atutem jest holowanie


W sumie koszty całości na dwie osoby to:
1. zdjęcia 2x25
2. vouchery 2x99
3. ubezpieczenie podróżne 1x156 (na 10 dni)
4. koszty wizy (jednokrotna turystyczna) 2x152
5. koszty pośrednictwa (centrum wizowego) 2x123
6. zielona karta 20zl
7. assistance 60 zl


W sumie 1034 zł na dwie osoby. Z tego można było zaoszczędzić na kosztach pośrednictwa.
I jeszcze nawet nie ruszyliśmy z miejsca.. Mam nadzieje że St.Petersburg nam to wynagrodzi! :)

sobota, 14 marca 2015

dwa słowa o nas i o blogu

Jest to miejsce gdzie chcemy podzielić się wrażeniami z podróży, przeżyciami i widokami, które mieliśmy okazję zobaczyć realizując naszą ogromną pasję. Podróżowanie we dwoje w ten niepowtarzalny sposób pozwala oczyścić myśli i serce, otwiera świat i ludzi. Jest w tym jakaś niesamowita tajemnica, że podróżując motocyklem napotkane osoby często traktują cię jak starego znajomego, chętnie pomagają i czasem trochę współczują bo przecież ‚normalni' ludzie nie wsiadają na motocykl, aby w deszczu i słońcu, chłodzie, wietrze i upale przeżywać i kolekcjonować wrażenia z podróży.

Blog jest dla tych co kochają podróże, a podróże motocyklowe w szczególności. Mamy nadzieje, że znajdziesz tutaj trochę inspiracji i to co tutaj przeczytasz będzie zachętą  do podjęcia własnego wyzwania i w praktyczny sposób przyczyni się do zrealizowania Twojej własnej podróży. W każdej relacji zamieściliśmy zdjęcia oraz interaktywne mapy gdzie wskazujemy odwiedzone miejsca. 

Jeśli chcesz podzielić się własnymi wrażeniami z wyprawy lub dowiedzieć się czegoś więcej od nas zapraszamy do kontaktu, napisz do nas na motocyklemwedwoje@gmail.com

Już opisaliśmy lub z czasem opiszemy następujące wyprawy:
  • Rosja, Petersburg 2016, jest mapa i relacja
  • Dania 2014 - jest mapa, relacja nadal do opisania
  • Bośnia, Czarnogóra i Chorwacja 2013 -jest mapa i relacja
  • Włochy 2011 - jest mapa i relacja
  • Bieszczady 2010 - jest mapa, pozostaje do opisania
  • Austria 2009 - jest mapa i relacja


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Bałkany 2013 cz.1 - Bośnia i Czarnogóra

Pomysł na wyprawę do Czarnogóry zrodził się już rok wcześniej.  Wracaliśmy samolotem z rodzinnego wyjazdu do Grecji na Zakynthos. Lecąc nad kontynentem nie mogłem wyjść z podziwu jak piękne, trochę złowrogie góry widać pod nami. Góry były poprzecinane seledynowymi serpentynami, które w pewnym momencie ułożyły się w kształt ośmiornicy. Byłem zachwycony tym widokiem i miałem nadzieje, że w miarę łatwo będzie zidentyfikować to miejsce na mapie. I faktycznie, okazało się, że jest to jezioro Pivsko w Czarnogórze. Po zbudowaniu tamy na rzece Pivie woda rozlała się po okolicznych dolinach tworząc sztuczne jezioro o niepowtarzalnym kształcie. Kilka miesięcy później przyszło nam stanąć na jego brzegu, u podnóży gór i podziwiać z bliska. Ale po kolei…

Przez kilka tygodni namyślałem się jak zaplanować trasę bo możliwości było kilka. W końcu zdecydowaliśmy, że jedziemy najpierw do Budapesztu. Pozostałe przygotowania to ciuchy, jedzenie, cały ekwipunek do spania i gotowania, membrany, deszczówki. Standardowe pakowanie, w którym stajemy się coraz mądrzejsi, wydajniejsi, oszczędniejsi. Monika potrafi już od dawna spakować się w jeden boczny kufer i to nie cały. Jak zwykle zabieramy topcase, dwa boczne kufry, tankbag. Nic ponad to, bez wiszących czy przywiązanych pakunków bo oczywiście wpływa to na bezpieczeństwo i komfort jazdy. Termin wyprawy staraliśmy się wybrać tak, aby jednak nie było za gorąco na południu. Wczesny czerwiec wydawał się najlepszy. No to w drogę.

Dzień 1
Przez rozpoczęciem jazdy jestem niespokojny i pełen obaw czy wszystko będzie dobrze, bo przecież ponad 4000km przed nami. Oczywiście też podekscytowany i niecierpliwy, żeby ruszyć. Już w pierwszej miejscowości pod Warszawą wybiegł na drogę czarny kot. Nagle się zatrzymał, posłuchał z daleka że dość głośno nadjeżdżamy i …. zawrócił :) Był na tyle uprzejmy i nie przebiegł nam przez drogę. Jakoś mnie to uspokoiło, dobry znak. Pierwszy przystanek w Tomaszowie, który czekał na nas ze śniadaniem. Babcia w domu została z Wikim, z którym się żegnaliśmy i obiecywaliśmy, że niedługo wrócimy. Dalej dojechaliśmy na Słowację, do miejscowości Kremnica i tam udało nam się znaleźć piękną i niedrogą kwaterę w górach. Po drodze deszcz łapał nas cztery razy. Gospodyni była tak miła, że przyniosła nam farelek, przy którym suszyliśmy ciuchy i odmrażaliśmy się przez cały wieczór. A w trakcie drogi jeszcze w Polsce trafił się jeden mądrzejszy w samochodzie, który wymusił i podjechał nas niespodziewanie z tyłu z prawej strony. Ważniejszy i silniejszy. Oby takich dalej jak najmniej…


Dzień 2 - Budapeszt, 800km
Dzień zaczął sie z przygodami i co najgorsze tymi drogowymi. Jeszcze na Słowacji wyjechał nam pacjent na czołówkę kiedy wyprzedzał. Mieliśmy na szczęście wystarczająco dużo miejsca, aby uciec. W drodze jednak koncentracja non stop to podstawa bo nie wiadomo, w którym momencie coś się może wydarzyć. Jazdę tego dnia zaczęliśmy w deszczu co nie jest zbyt przyjemne. Jakoś łatwiej znieść deszcz jak już sie jest w drodze niż od tego zaczynać. Śniadanie tego poranka zjedliśmy w drodze na terenach tuż przed wjazdem na Węgry. No i zaraz za granicą, dosłownie 300m kontrola policyjna. Ale łapanka na wielką skale, zatrzymywali każdego. A że my z zagranicy to wszystko sie przedłuża, kontrola dowodu rej, prawka, itd. W końu po prawie godzinie było hasło ‚jechać’ czy coś w tym rodzaju po węgiersku. Dotarliśmy do Budapesztu wczesnym popołudniem i ruszyliśmy na poszukiwanie hostelu. Miało być w centrum miasta bo nie mieliśmy zbyt wiele czasu na dojazdy, no i w miarę tanio. Oczywiście z łóżkiem i nic więcej nam nie było potrzeba. Udało się bez problemów, tzn. za drugim razem i wyczekiwaniu ok godziny. Cena 30 euro i gdybyśmy mieli wcześniejszą rezerwację byłoby trochę taniej. W samym mieście atrakcji mnóstwo, parlament (kilka dni później usłyszeliśmy w wiadomościach, że został zalany przez falę powodziową na Dunaju), galeria narodowa, opera, tysiące uliczek, barów i placów. Miasto tętniące życiem, winem i pysznym jedzeniem. I jedna rzecz, której nie mogliśmy zrozumieć to na niektórych ulicach powyrzucane były meble, całe ich sterty…


Dzień 3 - Sarajewo, 1290 km
Blisko 500km w siodle w drodze do Sarajewa. Wyruszyliśmy rano i piękną trasą wzdłuż Dunaju dotarliśmy do granicy z Chorwacją. Nie jest to widok, do którego przywykli turyści – jazda przez ubogie wsie i zacofanie, zupełny kontrast do nadmorskich kurortów. Ten krótki odcinek doprowadził nas do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Tutaj wrażenia jeszcze bardziej ekstremalne, kraj można porównać w pewnym sensie do Polski z okresu wczesnej transformacji. Widać, że kraj na dorobku mocno odczuwający jeszcze czasy i konsekwencje wojny. Ogólny bałagan ale sama droga całkiem przyzwoita. Szkołę jazdy dostaliśmy jakieś 120km od Sarajewa kiedy to złapał nas deszcz i znacznie pogorszyła się nawierzchnia a droga prowadziła nas przez góry (ok 1200 m n.p.m.), malowniczo choć baaardzo ostrożnie. Koło odjeżdżało nam spod tyłków dość regularnie. Zmarznięci dotarliśmy do Sarajewa w poszukiwaniu ciepłego prysznica. Ponownie wylądowaliśmy w hostelu, znów w samym centrum miasta. Krajobraz górski, domy zawieszone na skałach otaczające centrum ze wszystkich stron. Nic dziwnego, że wojna partyzancka miała tu sprzyjające warunki. Horyzont poprzecinany jest strzelistymi wieżami meczetów i kościołów katolickich. Na murach domów nadal widać dziury po kulach i pociskach lub oberwane balkony na których suszy się pranie. Zupełnie jakby wojna skończyła się tydzień temu.

Bałkany 2013 cz.2 - Czarnogóra


Dzień 4 – Pluzine i Niksić, Czarnogóra 1500km

Z Sarajewa przeprawiamy się przez góry w stronę Montenegro. Droga jest niesamowita bo przechodzi momentami w zupełne bezdroża, kończy się chwilami asfalt, jedziemy szutrem. Jest w miarę przejezdnie jednak zastanawiamy się czy to aby na pewno jest droga do granicy. Nawigacja w tych momentach nie bardzo nam jest w stanie pomóc. Ale inni jadą, wyglądają na lokalnych w samochodach to my też.. Dojeżdżamy do granicy w miejscowości Hum, u zbiegu trzech rzek – Drina, Tapa, Piva, to tutaj: http://goo.gl/maps/A6oAh

Po sprawdzeniu dokumentów (całe szczęście mieliśmy zieloną kartę bo inaczej nie wpuścili by nas do kraju) przez niewielki drewniany mostek przeprawiamy się na drugą stronę. Udało się, po prawie roku od pierwszej myśli o wyprawie do Czarnogóry, jesteśmy na miejscu :) Dokładnie w Pluzine, nad brzegiem jeziora Pivsko powstałego po zbudowaniu tamy na rzece Pivie. Pluzine to nie jest miejscowość turystyczna ale na pewno bardzo malownicza. Miejscowi mieszkańcy zerkają z zainteresowaniem na nieznajome tablice rejestracyjne. Okazuje się, że nie bardzo jest gdzie nocować, pole namiotowe oznaczone na mapie jest podmokłym kawałkiem polany. Po turystycznym obiedzie z paki liofilizowanej decydujemy się ruszać dalej w. Po drodze coraz wyżej w góry przez niesamowity park narodowy Durmitor docieramy do przypadkowego kampingu gdzie informują nas, że droga do Żabljak jest dalej nieprzejezdna z powodu zasypania śniegiem. Motocyklem nie przejedziemy na pewno. Musimy zawrócić i jedziemy w kierunku miejscowości Niksic. Krajobrazy zapierają dech w piersiach, aż trudno skupić się na drodze. Jednak powoli robi się ciemno i musimy szukać noclegu. W końcu lądujemy w.. z nazwy jest to Autocamp bungalovs. Domki stoją tak ‚przypadkiem’ po drodze obok knajpy. Domki dla pszczół -  w kształcie trójkąta gdzie mieszczą się tylko dwa łóżka, buty i kurtki. Ale jest miękko, ciepło i sucho.  Jesteśmy jedynymi gośćmi w knajpie, prosimy o grzane piwo z miodem. Pani nigdy o czymś takim nie słyszała i nie umie, nie potrafi. Po długiej rozmowie rękami, na migi, przez googla, w końcu Monika wskakuje za ladę i grzejemy piwo, dodajemy miodu i pani wraz koleżanką nie mogą wyjść z zachwytu jakie to pyszne – "toplo pivo z medom". Musiały spróbować. Niestety nie mieli goździków za to ubaw wszyscy mieli niesamowity, aż dzwoniła do znajomych pochwalić się nowym przepisem (i pewnie opowiedzieć o dziwnych Polakach ;). Uśmialiśmy się niesamowicie próbując wytłumaczyć o co nam chodzi, w końcu Monika wkroczyła za bar i przygotowała grzane piwo - jeden z tych wyjątkowych momentów które się pamięta, z uprzejmymi ludźmi których się spotyka w podróży.




Dzień 5 – Durmitor, Podgorica, Budva, 1840km

Tego dnia droga zaprowadziła nas do Parku Narodowego Durmitor. Niesamowite wręcz księżycowe krajobrazy robiły niesamowite wrażenie. Wysoko w górach, prowadziła nas trasa niedostępna samochodem. Wąska wstążka była jedynie przejezdna na dwóch kołach. W końcu dotarliśmy do miejscowości Zabljak, tutejszego wysokogórskiego kurortu, ogrzaliśmy sie ciepłą kawą w knajpie i dalej, niestety znów w deszczu dotarliśmy do pięknego mostu na Tarze. Most swojego czasu był najdłuższy w Europie i nadal robi niesamowite wrażenie. Tutaj też mieliśmy okazję spróbować Viagry z Montenegro czyli orzechów w przyprawach zalewanych miodem. Stamtąd droga prowadziła wzdłuż Tary w kierunku Mojkovaca aż do stolicy kraju – Podgoricy. Stolica nie zrobiła na nas zupełnie wrażenia, szybka decyzja i na koniec dnia lądujemy w Budvie. Tutaj zaczęły sie problemy ze znalezieniem pola namiotowego bo jak sie właśnie uczyliśmy na własnej skórze jest z tym baardzo kiepsko (później sie to tylko potwierdzało). Ostatecznie za trzecim razem i już w nerwach bo robiło się późno wylądowaliśmy u osoby prywatnej na posesji – namiot rozbity pod piękną winoroślą.


Dzien 6 – Sveti Stefan, Petrovac, Bar – 1950km

Sniadanie miało swój niepowtarzalny klimat bo nieczęsto jemy pod palmami w porcie patrząc na morze, góry i jachty. Zwiedzaliśmy Budve, zamek oraz cytadele. Pogoda jak zwykle zmienna z powodu nisko wiszących chmur zatrzymywanych przez góry tuż przy samym wybrzeżu. Dalej wybraliśmy się na wyspę Sveti Stefan (Święty Stefan) jedno z najbardziej malowniczych i ‚pocztówkowych’ miejsc w Czarnogórze. Obecnie na wyspie (czy też półwyspie) mieści się hotel z plażą za jedyne 50 euro za wstęp. (na szczęście ta sama plaża ale już z drugiej strony jest już za darmo ;). Stąd wybieramy sie do miejscowości Petrovac i Stary Bar skąd odchodzą promy do Włoch. Przeszła nam kusząca myśl, aby za kilka godzin wylądować w Bari. Po drodze rozglądamy się za dostępnością pół namiotowych ale tylko utwierdzamy się w tym, że jest ich bardzo niewiele. Dzień kończymy w Budvie tym razem kolacja na mieście i zwiedzanie ‚by night’ gdzie z zagranicznych gości najwięcej jest Rosjan.


Dzień 7 – Dubrownik przez Kotor – 2120 km

Znów pada, a my pakujemy się i ruszamy z samego rana. Nie lubimy zaczynać dnia w deszczu ale nie możemy czekać bo szykuje się długi dzień pełen wrażeń. Droga prowadzi w stronę Tivatu przez Porto Montenegro, to jeden z najdroższych i bardziej ekskluzywnych portów na Adriatyku i w basenie morza Śródziemnego. Stąd też zaczyna się nasza przygoda z Zatoką Kotorską (Boka Kotorska), przygoda dosłownie bo wokół zatoki prowadzi jedna droga, która okazuje się po kilkunastu kilometrach że jest w remoncie, bez opcji przejazdu. Sprawdzam czy da się przejechać obok ogromnej na całą szerokość drogi wywrotki z gorącym asfaltem. Podchodzi szef ekipy remontowej, który okazuje się, że również jest motocyklistą. Każe podnieść łychę nasypową i po zdjęciu kufrów przeciskamy się wąską szczeliną. Wymieniamy adresy email i dużo serdeczności, ostrzega nas że droga jest dopiero w remoncie. I faktycznie jedziemy szutrem po wybojach (ale od czego jest TDM’a choć martwię się o to czy wytrzymają stelaże do bagażu..), kolejna ekipa remontowa wyciąga nas z tarapatów odsypując piach łopatami i przepychając nas we czterech przez zaspy. Nikt nie robił problemów, tylko pomoc, nie do pomyślenia na polskich drogach.. Dalej możemy się już skupić chyba na najpiękniejszym miejscu w Czarnogórze, górach które z wysokości blisko 1000 metrów spadają prosto do morza. A w dole kursują ogromne wycieczkowe krążowniki (jest tak głęboko w zatoce, że wpływają bez problemu). Całość zapiera dech w piersiach, droga tak blisko wody, że można z motocykla zamoczyć nogę.. wszystko oczywiście raz w deszczu raz w słońcu. Zwiedzamy Kotor i z przykrością opuszczamy ten jedyny ciepły fiord w Europie oraz  samą Czarnogórę. Przed zmierzchem chcemy dojechać jeszcze do Dubrovnika i niestety pożegnać się z Czarnogórą, która skradła nasze serca swoją naturą, dzikością, nieprzewidywalnością i życzliwością ludzi. Chorwacja to już inny świat, drogi (pole namiotowe 30 euro za dobę, namiot, dwie osoby i motocykl), komercyjny i zatłoczony turystami. Dubrownik urzeka architekturą ale sentyment za Montenegro pozostaje.


Bałkany 2013 cz.3 - Chorwacja i droga do domu

Dzień 8 – Dubrovnik – 2145 km

Dzisiaj delektujemy się wspaniałym starym miastem, plażą i lodami. Rozbiliśmy się na polu namiotowym. W porównaniu do Czarnogóry tutaj turyści i infrastruktura dla nich przygotowana to rewelacja. Oczywiście bardzo kosztowna, nawet jak na standardy typu namiot, materac i śpiwór wynosi całkiem sporo bo 30 euro za dobę. Ale cóż, nie codziennie odwiedza się Dubrownik, a na prawdę warto.


Dzień 9 – Split – 2380km

Droga z Dubrownika do Splitu prowadzi bajkowym wybrzeżem, góry odsunięte są trochę bardziej w głąb lądu więc pogoda nie jest już tak zmienna i chimeryczna, chmury nie wiszą tuż nad głowami a same góry nie są już tak wysokie jak w Czarnogórze. Wszystko to sprawia, że jest upalnie i stabilnie, można rozkoszować się jazdą. Docieramy do Splitu z przystankiem w Makarskiej, bardzo malowniczej miejscowości nad samym morzem rzecz jasna. W samym Splicie zatrzymujemy się na polu namiotowym niedaleko centrum. Zaraz po rozbiciu namiotu zaczyna się ogromna burza, która jak się później okazało w centrum urządziła sobie gradobicie. Stare miasto Split robi niesamowite wrażenie, wyjątkowy klimat starego zamku, fortyfikacji i niezliczonych knajpek, grającej muzyki i zapachu deszczu


Dzień 10 – Zagrzeb – 2910km

Ruszyliśmy rano i droga przez góry prowadziła nas coraz bardziej w głąb kraju. Niestety po kilku dniach pożegnaliśmy się z wybrzeżem. Jechało się świetnie do momentu kiedy nawigacja nie pogubiła drogi i zaczęła nas prowadzić przez pola, wioski i zapadłe dziury gdzie dzieciaki machały nam na powitanie (swoją drogą bardzo to było sympatyczne). Taka jazda przez ok 60km zmordowała nas niesamowicie. Wynagrodził nam to przejazd przez park narodowy Plitwickie Jeziora. Przez Karlovac docieramy do Zagrzebia. Po krótkim namyśle decydujemy się jechać dalej i niestety znów zawodzi nas nawigacja, błądzimy, robi się coraz później i coraz bardziej nerwowo bo musimy szukać noclegu a jesteśmy w jakimś polu. W końcu w miejscowości Kremnica zagaduje nas Chorwat (jeździ BMW GS 1150) i prowadzi nas do gospody znajomego gospodarza. Jesteśmy wykończeni ale jeszcze mobilizacja do jedzenia, gotujemy w pokoju … (bo budżet rujnuje już sama opłata za nocleg) nasze liofilizowane paki i padamy spać.


Dzień 11 & 12 – Wiedeń – 3300 km

Ruszamy dalej przed południem. Po kilku godzinach jesteśmy już w Austrii. To jedno z tych miejsc gdzie przez dwie godziny odwiedzamy trzy kraje – Chorwacja, Słowenia, Austria. Droga wije się niewielkimi pagórkami, bardzo malowniczo lecz dość zdradliwie. Za jedną z górek bardzo podstępny zakręt w lewo i mało nie wypadliśmy z trasy, aż zrobiło mi się gorąco, podnóżek się złożył ale na szczęście odruch bezwarunkowy nakazał docisnąć kierownik w przeciwskręcie i złożyliśmy się jak brzytwa, uff trzeba było ochłonąć. W okolicy mnóstwo motocyklistów która jest wymarzona do weekendowego latania. Pozazdrościć. Wkrótce docieramy do Wiednia i zatrzymujemy się na nocleg u mojej kuzynki Martyny. Po południu zaliczamy jeszcze Kahlenberg skąd Sobieski dowodził zwycięską bitwą pod Wiedniem. Polecamy to miejsce bo widok z góry jest naprawdę wspaniały na całe miasto. Wieczorem jeszcze krótka wizyta na Praterze. Ulice w Wiedniu poprzeplatane są torami tramwajowymi i na jednej z ostrych krawędzi (pewnie zwrotnica) przecinamy oponę. Zauważyliśmy to dopiero po dotarciu pod dom, na połowie obrotu opony puściły włókna i guma natomiast nie zeszło powietrze. I oto mieliśmy kłopot na następny dzień. Zjechaliśmy całe miasto w poszukiwaniu Michelin Pilot Road 2 jednak bez powodzenia. Skończyło się na Bridgestonach, za którymi nie przepadam ze względu na to, że są dość twarde, bardziej przenoszą drgania i mam wrażenie, że mniej stabilne na mokrej nawierzchni. Lżejsi o dobrze ponad 100 euro, wieczór spędzamy z Martyną szykując się do długiej drogi na następny dzień

Dzień 13 – Tomaszów Mazowiecki, Warszawa – 4030 km

Ten dzień był z pewnością jednym z najbardziej mokrych w naszych podróżach. Ponad 700km jechaliśmy praktycznie w nieprzerwanym deszczu. Próżno było wypatrywać przejaśnień. Na szczęście droga była prosta, dwupasmowa wiec w miarę bezpieczna, od samego Wiednia do Tomaszowa (swoją drogą niesłychane). Ludzie w samochodach patrzyli na nas jak na wariatów. Na postoju woda wylewała mi się z rękawów strumieniami ale perspektywa spotkania z Wiktorem i ciepłego prysznica w domu pchała nas naprzód. Oczywiście przejaśniło się dopiero na 30km przed końcem i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy podróż, podróż pełną pięknych wrażeń i na pewno niezapomnianą. Jeszcze w drodze na Słowacji zatrzymaliśmy się na obiad w naszej ulubionej, sprawdzonej już kilkukrotnie knajpie Skałka na obiad. Mieliśmy przyjemność poznać parę – Łukasza i Karolinę wracającą z wyprawy do Włoch na swoim BMW GS. Przyjemnie było zjeść razem i obiad i pogadać o wrażeniach z wypraw.