tdmtheme

tdmtheme

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Bałkany 2013 cz.1 - Bośnia i Czarnogóra

Pomysł na wyprawę do Czarnogóry zrodził się już rok wcześniej.  Wracaliśmy samolotem z rodzinnego wyjazdu do Grecji na Zakynthos. Lecąc nad kontynentem nie mogłem wyjść z podziwu jak piękne, trochę złowrogie góry widać pod nami. Góry były poprzecinane seledynowymi serpentynami, które w pewnym momencie ułożyły się w kształt ośmiornicy. Byłem zachwycony tym widokiem i miałem nadzieje, że w miarę łatwo będzie zidentyfikować to miejsce na mapie. I faktycznie, okazało się, że jest to jezioro Pivsko w Czarnogórze. Po zbudowaniu tamy na rzece Pivie woda rozlała się po okolicznych dolinach tworząc sztuczne jezioro o niepowtarzalnym kształcie. Kilka miesięcy później przyszło nam stanąć na jego brzegu, u podnóży gór i podziwiać z bliska. Ale po kolei…

Przez kilka tygodni namyślałem się jak zaplanować trasę bo możliwości było kilka. W końcu zdecydowaliśmy, że jedziemy najpierw do Budapesztu. Pozostałe przygotowania to ciuchy, jedzenie, cały ekwipunek do spania i gotowania, membrany, deszczówki. Standardowe pakowanie, w którym stajemy się coraz mądrzejsi, wydajniejsi, oszczędniejsi. Monika potrafi już od dawna spakować się w jeden boczny kufer i to nie cały. Jak zwykle zabieramy topcase, dwa boczne kufry, tankbag. Nic ponad to, bez wiszących czy przywiązanych pakunków bo oczywiście wpływa to na bezpieczeństwo i komfort jazdy. Termin wyprawy staraliśmy się wybrać tak, aby jednak nie było za gorąco na południu. Wczesny czerwiec wydawał się najlepszy. No to w drogę.

Dzień 1
Przez rozpoczęciem jazdy jestem niespokojny i pełen obaw czy wszystko będzie dobrze, bo przecież ponad 4000km przed nami. Oczywiście też podekscytowany i niecierpliwy, żeby ruszyć. Już w pierwszej miejscowości pod Warszawą wybiegł na drogę czarny kot. Nagle się zatrzymał, posłuchał z daleka że dość głośno nadjeżdżamy i …. zawrócił :) Był na tyle uprzejmy i nie przebiegł nam przez drogę. Jakoś mnie to uspokoiło, dobry znak. Pierwszy przystanek w Tomaszowie, który czekał na nas ze śniadaniem. Babcia w domu została z Wikim, z którym się żegnaliśmy i obiecywaliśmy, że niedługo wrócimy. Dalej dojechaliśmy na Słowację, do miejscowości Kremnica i tam udało nam się znaleźć piękną i niedrogą kwaterę w górach. Po drodze deszcz łapał nas cztery razy. Gospodyni była tak miła, że przyniosła nam farelek, przy którym suszyliśmy ciuchy i odmrażaliśmy się przez cały wieczór. A w trakcie drogi jeszcze w Polsce trafił się jeden mądrzejszy w samochodzie, który wymusił i podjechał nas niespodziewanie z tyłu z prawej strony. Ważniejszy i silniejszy. Oby takich dalej jak najmniej…


Dzień 2 - Budapeszt, 800km
Dzień zaczął sie z przygodami i co najgorsze tymi drogowymi. Jeszcze na Słowacji wyjechał nam pacjent na czołówkę kiedy wyprzedzał. Mieliśmy na szczęście wystarczająco dużo miejsca, aby uciec. W drodze jednak koncentracja non stop to podstawa bo nie wiadomo, w którym momencie coś się może wydarzyć. Jazdę tego dnia zaczęliśmy w deszczu co nie jest zbyt przyjemne. Jakoś łatwiej znieść deszcz jak już sie jest w drodze niż od tego zaczynać. Śniadanie tego poranka zjedliśmy w drodze na terenach tuż przed wjazdem na Węgry. No i zaraz za granicą, dosłownie 300m kontrola policyjna. Ale łapanka na wielką skale, zatrzymywali każdego. A że my z zagranicy to wszystko sie przedłuża, kontrola dowodu rej, prawka, itd. W końu po prawie godzinie było hasło ‚jechać’ czy coś w tym rodzaju po węgiersku. Dotarliśmy do Budapesztu wczesnym popołudniem i ruszyliśmy na poszukiwanie hostelu. Miało być w centrum miasta bo nie mieliśmy zbyt wiele czasu na dojazdy, no i w miarę tanio. Oczywiście z łóżkiem i nic więcej nam nie było potrzeba. Udało się bez problemów, tzn. za drugim razem i wyczekiwaniu ok godziny. Cena 30 euro i gdybyśmy mieli wcześniejszą rezerwację byłoby trochę taniej. W samym mieście atrakcji mnóstwo, parlament (kilka dni później usłyszeliśmy w wiadomościach, że został zalany przez falę powodziową na Dunaju), galeria narodowa, opera, tysiące uliczek, barów i placów. Miasto tętniące życiem, winem i pysznym jedzeniem. I jedna rzecz, której nie mogliśmy zrozumieć to na niektórych ulicach powyrzucane były meble, całe ich sterty…


Dzień 3 - Sarajewo, 1290 km
Blisko 500km w siodle w drodze do Sarajewa. Wyruszyliśmy rano i piękną trasą wzdłuż Dunaju dotarliśmy do granicy z Chorwacją. Nie jest to widok, do którego przywykli turyści – jazda przez ubogie wsie i zacofanie, zupełny kontrast do nadmorskich kurortów. Ten krótki odcinek doprowadził nas do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Tutaj wrażenia jeszcze bardziej ekstremalne, kraj można porównać w pewnym sensie do Polski z okresu wczesnej transformacji. Widać, że kraj na dorobku mocno odczuwający jeszcze czasy i konsekwencje wojny. Ogólny bałagan ale sama droga całkiem przyzwoita. Szkołę jazdy dostaliśmy jakieś 120km od Sarajewa kiedy to złapał nas deszcz i znacznie pogorszyła się nawierzchnia a droga prowadziła nas przez góry (ok 1200 m n.p.m.), malowniczo choć baaardzo ostrożnie. Koło odjeżdżało nam spod tyłków dość regularnie. Zmarznięci dotarliśmy do Sarajewa w poszukiwaniu ciepłego prysznica. Ponownie wylądowaliśmy w hostelu, znów w samym centrum miasta. Krajobraz górski, domy zawieszone na skałach otaczające centrum ze wszystkich stron. Nic dziwnego, że wojna partyzancka miała tu sprzyjające warunki. Horyzont poprzecinany jest strzelistymi wieżami meczetów i kościołów katolickich. Na murach domów nadal widać dziury po kulach i pociskach lub oberwane balkony na których suszy się pranie. Zupełnie jakby wojna skończyła się tydzień temu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz