Miejsce gdzie opisujemy nasze podróże po Polsce i Europie. Przez cały ten czas towarzyszy nam Yamaha TDM 900. Enjoy the ride :)
tdmtheme
wtorek, 4 czerwca 2013
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Bałkany 2013 cz.1 - Bośnia i Czarnogóra
Pomysł na wyprawę do Czarnogóry zrodził się już rok wcześniej. Wracaliśmy samolotem z rodzinnego wyjazdu do Grecji na Zakynthos. Lecąc nad kontynentem nie mogłem wyjść z podziwu jak piękne, trochę złowrogie góry widać pod nami. Góry były poprzecinane seledynowymi serpentynami, które w pewnym momencie ułożyły się w kształt ośmiornicy. Byłem zachwycony tym widokiem i miałem nadzieje, że w miarę łatwo będzie zidentyfikować to miejsce na mapie. I faktycznie, okazało się, że jest to jezioro Pivsko w Czarnogórze. Po zbudowaniu tamy na rzece Pivie woda rozlała się po okolicznych dolinach tworząc sztuczne jezioro o niepowtarzalnym kształcie. Kilka miesięcy później przyszło nam stanąć na jego brzegu, u podnóży gór i podziwiać z bliska. Ale po kolei…
Przez kilka tygodni namyślałem się jak zaplanować trasę bo możliwości było kilka. W końcu zdecydowaliśmy, że jedziemy najpierw do Budapesztu. Pozostałe przygotowania to ciuchy, jedzenie, cały ekwipunek do spania i gotowania, membrany, deszczówki. Standardowe pakowanie, w którym stajemy się coraz mądrzejsi, wydajniejsi, oszczędniejsi. Monika potrafi już od dawna spakować się w jeden boczny kufer i to nie cały. Jak zwykle zabieramy topcase, dwa boczne kufry, tankbag. Nic ponad to, bez wiszących czy przywiązanych pakunków bo oczywiście wpływa to na bezpieczeństwo i komfort jazdy. Termin wyprawy staraliśmy się wybrać tak, aby jednak nie było za gorąco na południu. Wczesny czerwiec wydawał się najlepszy. No to w drogę.
Dzień 1
Przez rozpoczęciem jazdy jestem niespokojny i pełen obaw czy wszystko będzie dobrze, bo przecież ponad 4000km przed nami. Oczywiście też podekscytowany i niecierpliwy, żeby ruszyć. Już w pierwszej miejscowości pod Warszawą wybiegł na drogę czarny kot. Nagle się zatrzymał, posłuchał z daleka że dość głośno nadjeżdżamy i …. zawrócił :) Był na tyle uprzejmy i nie przebiegł nam przez drogę. Jakoś mnie to uspokoiło, dobry znak. Pierwszy przystanek w Tomaszowie, który czekał na nas ze śniadaniem. Babcia w domu została z Wikim, z którym się żegnaliśmy i obiecywaliśmy, że niedługo wrócimy. Dalej dojechaliśmy na Słowację, do miejscowości Kremnica i tam udało nam się znaleźć piękną i niedrogą kwaterę w górach. Po drodze deszcz łapał nas cztery razy. Gospodyni była tak miła, że przyniosła nam farelek, przy którym suszyliśmy ciuchy i odmrażaliśmy się przez cały wieczór. A w trakcie drogi jeszcze w Polsce trafił się jeden mądrzejszy w samochodzie, który wymusił i podjechał nas niespodziewanie z tyłu z prawej strony. Ważniejszy i silniejszy. Oby takich dalej jak najmniej…
Dzień 2 - Budapeszt, 800km
Dzień zaczął sie z przygodami i co najgorsze tymi drogowymi. Jeszcze na Słowacji wyjechał nam pacjent na czołówkę kiedy wyprzedzał. Mieliśmy na szczęście wystarczająco dużo miejsca, aby uciec. W drodze jednak koncentracja non stop to podstawa bo nie wiadomo, w którym momencie coś się może wydarzyć. Jazdę tego dnia zaczęliśmy w deszczu co nie jest zbyt przyjemne. Jakoś łatwiej znieść deszcz jak już sie jest w drodze niż od tego zaczynać. Śniadanie tego poranka zjedliśmy w drodze na terenach tuż przed wjazdem na Węgry. No i zaraz za granicą, dosłownie 300m kontrola policyjna. Ale łapanka na wielką skale, zatrzymywali każdego. A że my z zagranicy to wszystko sie przedłuża, kontrola dowodu rej, prawka, itd. W końu po prawie godzinie było hasło ‚jechać’ czy coś w tym rodzaju po węgiersku. Dotarliśmy do Budapesztu wczesnym popołudniem i ruszyliśmy na poszukiwanie hostelu. Miało być w centrum miasta bo nie mieliśmy zbyt wiele czasu na dojazdy, no i w miarę tanio. Oczywiście z łóżkiem i nic więcej nam nie było potrzeba. Udało się bez problemów, tzn. za drugim razem i wyczekiwaniu ok godziny. Cena 30 euro i gdybyśmy mieli wcześniejszą rezerwację byłoby trochę taniej. W samym mieście atrakcji mnóstwo, parlament (kilka dni później usłyszeliśmy w wiadomościach, że został zalany przez falę powodziową na Dunaju), galeria narodowa, opera, tysiące uliczek, barów i placów. Miasto tętniące życiem, winem i pysznym jedzeniem. I jedna rzecz, której nie mogliśmy zrozumieć to na niektórych ulicach powyrzucane były meble, całe ich sterty…
Dzień 3 - Sarajewo, 1290 km
Blisko 500km w siodle w drodze do Sarajewa. Wyruszyliśmy rano i piękną trasą wzdłuż Dunaju dotarliśmy do granicy z Chorwacją. Nie jest to widok, do którego przywykli turyści – jazda przez ubogie wsie i zacofanie, zupełny kontrast do nadmorskich kurortów. Ten krótki odcinek doprowadził nas do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Tutaj wrażenia jeszcze bardziej ekstremalne, kraj można porównać w pewnym sensie do Polski z okresu wczesnej transformacji. Widać, że kraj na dorobku mocno odczuwający jeszcze czasy i konsekwencje wojny. Ogólny bałagan ale sama droga całkiem przyzwoita. Szkołę jazdy dostaliśmy jakieś 120km od Sarajewa kiedy to złapał nas deszcz i znacznie pogorszyła się nawierzchnia a droga prowadziła nas przez góry (ok 1200 m n.p.m.), malowniczo choć baaardzo ostrożnie. Koło odjeżdżało nam spod tyłków dość regularnie. Zmarznięci dotarliśmy do Sarajewa w poszukiwaniu ciepłego prysznica. Ponownie wylądowaliśmy w hostelu, znów w samym centrum miasta. Krajobraz górski, domy zawieszone na skałach otaczające centrum ze wszystkich stron. Nic dziwnego, że wojna partyzancka miała tu sprzyjające warunki. Horyzont poprzecinany jest strzelistymi wieżami meczetów i kościołów katolickich. Na murach domów nadal widać dziury po kulach i pociskach lub oberwane balkony na których suszy się pranie. Zupełnie jakby wojna skończyła się tydzień temu.
Przez kilka tygodni namyślałem się jak zaplanować trasę bo możliwości było kilka. W końcu zdecydowaliśmy, że jedziemy najpierw do Budapesztu. Pozostałe przygotowania to ciuchy, jedzenie, cały ekwipunek do spania i gotowania, membrany, deszczówki. Standardowe pakowanie, w którym stajemy się coraz mądrzejsi, wydajniejsi, oszczędniejsi. Monika potrafi już od dawna spakować się w jeden boczny kufer i to nie cały. Jak zwykle zabieramy topcase, dwa boczne kufry, tankbag. Nic ponad to, bez wiszących czy przywiązanych pakunków bo oczywiście wpływa to na bezpieczeństwo i komfort jazdy. Termin wyprawy staraliśmy się wybrać tak, aby jednak nie było za gorąco na południu. Wczesny czerwiec wydawał się najlepszy. No to w drogę.
Dzień 1
Przez rozpoczęciem jazdy jestem niespokojny i pełen obaw czy wszystko będzie dobrze, bo przecież ponad 4000km przed nami. Oczywiście też podekscytowany i niecierpliwy, żeby ruszyć. Już w pierwszej miejscowości pod Warszawą wybiegł na drogę czarny kot. Nagle się zatrzymał, posłuchał z daleka że dość głośno nadjeżdżamy i …. zawrócił :) Był na tyle uprzejmy i nie przebiegł nam przez drogę. Jakoś mnie to uspokoiło, dobry znak. Pierwszy przystanek w Tomaszowie, który czekał na nas ze śniadaniem. Babcia w domu została z Wikim, z którym się żegnaliśmy i obiecywaliśmy, że niedługo wrócimy. Dalej dojechaliśmy na Słowację, do miejscowości Kremnica i tam udało nam się znaleźć piękną i niedrogą kwaterę w górach. Po drodze deszcz łapał nas cztery razy. Gospodyni była tak miła, że przyniosła nam farelek, przy którym suszyliśmy ciuchy i odmrażaliśmy się przez cały wieczór. A w trakcie drogi jeszcze w Polsce trafił się jeden mądrzejszy w samochodzie, który wymusił i podjechał nas niespodziewanie z tyłu z prawej strony. Ważniejszy i silniejszy. Oby takich dalej jak najmniej…
Dzień 2 - Budapeszt, 800km
Dzień zaczął sie z przygodami i co najgorsze tymi drogowymi. Jeszcze na Słowacji wyjechał nam pacjent na czołówkę kiedy wyprzedzał. Mieliśmy na szczęście wystarczająco dużo miejsca, aby uciec. W drodze jednak koncentracja non stop to podstawa bo nie wiadomo, w którym momencie coś się może wydarzyć. Jazdę tego dnia zaczęliśmy w deszczu co nie jest zbyt przyjemne. Jakoś łatwiej znieść deszcz jak już sie jest w drodze niż od tego zaczynać. Śniadanie tego poranka zjedliśmy w drodze na terenach tuż przed wjazdem na Węgry. No i zaraz za granicą, dosłownie 300m kontrola policyjna. Ale łapanka na wielką skale, zatrzymywali każdego. A że my z zagranicy to wszystko sie przedłuża, kontrola dowodu rej, prawka, itd. W końu po prawie godzinie było hasło ‚jechać’ czy coś w tym rodzaju po węgiersku. Dotarliśmy do Budapesztu wczesnym popołudniem i ruszyliśmy na poszukiwanie hostelu. Miało być w centrum miasta bo nie mieliśmy zbyt wiele czasu na dojazdy, no i w miarę tanio. Oczywiście z łóżkiem i nic więcej nam nie było potrzeba. Udało się bez problemów, tzn. za drugim razem i wyczekiwaniu ok godziny. Cena 30 euro i gdybyśmy mieli wcześniejszą rezerwację byłoby trochę taniej. W samym mieście atrakcji mnóstwo, parlament (kilka dni później usłyszeliśmy w wiadomościach, że został zalany przez falę powodziową na Dunaju), galeria narodowa, opera, tysiące uliczek, barów i placów. Miasto tętniące życiem, winem i pysznym jedzeniem. I jedna rzecz, której nie mogliśmy zrozumieć to na niektórych ulicach powyrzucane były meble, całe ich sterty…
Dzień 3 - Sarajewo, 1290 km
Blisko 500km w siodle w drodze do Sarajewa. Wyruszyliśmy rano i piękną trasą wzdłuż Dunaju dotarliśmy do granicy z Chorwacją. Nie jest to widok, do którego przywykli turyści – jazda przez ubogie wsie i zacofanie, zupełny kontrast do nadmorskich kurortów. Ten krótki odcinek doprowadził nas do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Tutaj wrażenia jeszcze bardziej ekstremalne, kraj można porównać w pewnym sensie do Polski z okresu wczesnej transformacji. Widać, że kraj na dorobku mocno odczuwający jeszcze czasy i konsekwencje wojny. Ogólny bałagan ale sama droga całkiem przyzwoita. Szkołę jazdy dostaliśmy jakieś 120km od Sarajewa kiedy to złapał nas deszcz i znacznie pogorszyła się nawierzchnia a droga prowadziła nas przez góry (ok 1200 m n.p.m.), malowniczo choć baaardzo ostrożnie. Koło odjeżdżało nam spod tyłków dość regularnie. Zmarznięci dotarliśmy do Sarajewa w poszukiwaniu ciepłego prysznica. Ponownie wylądowaliśmy w hostelu, znów w samym centrum miasta. Krajobraz górski, domy zawieszone na skałach otaczające centrum ze wszystkich stron. Nic dziwnego, że wojna partyzancka miała tu sprzyjające warunki. Horyzont poprzecinany jest strzelistymi wieżami meczetów i kościołów katolickich. Na murach domów nadal widać dziury po kulach i pociskach lub oberwane balkony na których suszy się pranie. Zupełnie jakby wojna skończyła się tydzień temu.
Bałkany 2013 cz.2 - Czarnogóra
Dzień 4 – Pluzine i Niksić, Czarnogóra 1500km
Z Sarajewa przeprawiamy się przez góry w stronę Montenegro. Droga jest niesamowita bo przechodzi momentami w zupełne bezdroża, kończy się chwilami asfalt, jedziemy szutrem. Jest w miarę przejezdnie jednak zastanawiamy się czy to aby na pewno jest droga do granicy. Nawigacja w tych momentach nie bardzo nam jest w stanie pomóc. Ale inni jadą, wyglądają na lokalnych w samochodach to my też.. Dojeżdżamy do granicy w miejscowości Hum, u zbiegu trzech rzek – Drina, Tapa, Piva, to tutaj: http://goo.gl/maps/A6oAh
Po sprawdzeniu dokumentów (całe szczęście mieliśmy zieloną kartę bo inaczej nie wpuścili by nas do kraju) przez niewielki drewniany mostek przeprawiamy się na drugą stronę. Udało się, po prawie roku od pierwszej myśli o wyprawie do Czarnogóry, jesteśmy na miejscu :) Dokładnie w Pluzine, nad brzegiem jeziora Pivsko powstałego po zbudowaniu tamy na rzece Pivie. Pluzine to nie jest miejscowość turystyczna ale na pewno bardzo malownicza. Miejscowi mieszkańcy zerkają z zainteresowaniem na nieznajome tablice rejestracyjne. Okazuje się, że nie bardzo jest gdzie nocować, pole namiotowe oznaczone na mapie jest podmokłym kawałkiem polany. Po turystycznym obiedzie z paki liofilizowanej decydujemy się ruszać dalej w. Po drodze coraz wyżej w góry przez niesamowity park narodowy Durmitor docieramy do przypadkowego kampingu gdzie informują nas, że droga do Żabljak jest dalej nieprzejezdna z powodu zasypania śniegiem. Motocyklem nie przejedziemy na pewno. Musimy zawrócić i jedziemy w kierunku miejscowości Niksic. Krajobrazy zapierają dech w piersiach, aż trudno skupić się na drodze. Jednak powoli robi się ciemno i musimy szukać noclegu. W końcu lądujemy w.. z nazwy jest to Autocamp bungalovs. Domki stoją tak ‚przypadkiem’ po drodze obok knajpy. Domki dla pszczół - w kształcie trójkąta gdzie mieszczą się tylko dwa łóżka, buty i kurtki. Ale jest miękko, ciepło i sucho. Jesteśmy jedynymi gośćmi w knajpie, prosimy o grzane piwo z miodem. Pani nigdy o czymś takim nie słyszała i nie umie, nie potrafi. Po długiej rozmowie rękami, na migi, przez googla, w końcu Monika wskakuje za ladę i grzejemy piwo, dodajemy miodu i pani wraz koleżanką nie mogą wyjść z zachwytu jakie to pyszne – "toplo pivo z medom". Musiały spróbować. Niestety nie mieli goździków za to ubaw wszyscy mieli niesamowity, aż dzwoniła do znajomych pochwalić się nowym przepisem (i pewnie opowiedzieć o dziwnych Polakach ;). Uśmialiśmy się niesamowicie próbując wytłumaczyć o co nam chodzi, w końcu Monika wkroczyła za bar i przygotowała grzane piwo - jeden z tych wyjątkowych momentów które się pamięta, z uprzejmymi ludźmi których się spotyka w podróży.
Dzień 5 – Durmitor, Podgorica, Budva, 1840km
Tego dnia droga zaprowadziła nas do Parku Narodowego Durmitor. Niesamowite wręcz księżycowe krajobrazy robiły niesamowite wrażenie. Wysoko w górach, prowadziła nas trasa niedostępna samochodem. Wąska wstążka była jedynie przejezdna na dwóch kołach. W końcu dotarliśmy do miejscowości Zabljak, tutejszego wysokogórskiego kurortu, ogrzaliśmy sie ciepłą kawą w knajpie i dalej, niestety znów w deszczu dotarliśmy do pięknego mostu na Tarze. Most swojego czasu był najdłuższy w Europie i nadal robi niesamowite wrażenie. Tutaj też mieliśmy okazję spróbować Viagry z Montenegro czyli orzechów w przyprawach zalewanych miodem. Stamtąd droga prowadziła wzdłuż Tary w kierunku Mojkovaca aż do stolicy kraju – Podgoricy. Stolica nie zrobiła na nas zupełnie wrażenia, szybka decyzja i na koniec dnia lądujemy w Budvie. Tutaj zaczęły sie problemy ze znalezieniem pola namiotowego bo jak sie właśnie uczyliśmy na własnej skórze jest z tym baardzo kiepsko (później sie to tylko potwierdzało). Ostatecznie za trzecim razem i już w nerwach bo robiło się późno wylądowaliśmy u osoby prywatnej na posesji – namiot rozbity pod piękną winoroślą.
Dzien 6 – Sveti Stefan, Petrovac, Bar – 1950km
Sniadanie miało swój niepowtarzalny klimat bo nieczęsto jemy pod palmami w porcie patrząc na morze, góry i jachty. Zwiedzaliśmy Budve, zamek oraz cytadele. Pogoda jak zwykle zmienna z powodu nisko wiszących chmur zatrzymywanych przez góry tuż przy samym wybrzeżu. Dalej wybraliśmy się na wyspę Sveti Stefan (Święty Stefan) jedno z najbardziej malowniczych i ‚pocztówkowych’ miejsc w Czarnogórze. Obecnie na wyspie (czy też półwyspie) mieści się hotel z plażą za jedyne 50 euro za wstęp. (na szczęście ta sama plaża ale już z drugiej strony jest już za darmo ;). Stąd wybieramy sie do miejscowości Petrovac i Stary Bar skąd odchodzą promy do Włoch. Przeszła nam kusząca myśl, aby za kilka godzin wylądować w Bari. Po drodze rozglądamy się za dostępnością pół namiotowych ale tylko utwierdzamy się w tym, że jest ich bardzo niewiele. Dzień kończymy w Budvie tym razem kolacja na mieście i zwiedzanie ‚by night’ gdzie z zagranicznych gości najwięcej jest Rosjan.
Dzień 7 – Dubrownik przez Kotor – 2120 km
Znów pada, a my pakujemy się i ruszamy z samego rana. Nie lubimy zaczynać dnia w deszczu ale nie możemy czekać bo szykuje się długi dzień pełen wrażeń. Droga prowadzi w stronę Tivatu przez Porto Montenegro, to jeden z najdroższych i bardziej ekskluzywnych portów na Adriatyku i w basenie morza Śródziemnego. Stąd też zaczyna się nasza przygoda z Zatoką Kotorską (Boka Kotorska), przygoda dosłownie bo wokół zatoki prowadzi jedna droga, która okazuje się po kilkunastu kilometrach że jest w remoncie, bez opcji przejazdu. Sprawdzam czy da się przejechać obok ogromnej na całą szerokość drogi wywrotki z gorącym asfaltem. Podchodzi szef ekipy remontowej, który okazuje się, że również jest motocyklistą. Każe podnieść łychę nasypową i po zdjęciu kufrów przeciskamy się wąską szczeliną. Wymieniamy adresy email i dużo serdeczności, ostrzega nas że droga jest dopiero w remoncie. I faktycznie jedziemy szutrem po wybojach (ale od czego jest TDM’a choć martwię się o to czy wytrzymają stelaże do bagażu..), kolejna ekipa remontowa wyciąga nas z tarapatów odsypując piach łopatami i przepychając nas we czterech przez zaspy. Nikt nie robił problemów, tylko pomoc, nie do pomyślenia na polskich drogach.. Dalej możemy się już skupić chyba na najpiękniejszym miejscu w Czarnogórze, górach które z wysokości blisko 1000 metrów spadają prosto do morza. A w dole kursują ogromne wycieczkowe krążowniki (jest tak głęboko w zatoce, że wpływają bez problemu). Całość zapiera dech w piersiach, droga tak blisko wody, że można z motocykla zamoczyć nogę.. wszystko oczywiście raz w deszczu raz w słońcu. Zwiedzamy Kotor i z przykrością opuszczamy ten jedyny ciepły fiord w Europie oraz samą Czarnogórę. Przed zmierzchem chcemy dojechać jeszcze do Dubrovnika i niestety pożegnać się z Czarnogórą, która skradła nasze serca swoją naturą, dzikością, nieprzewidywalnością i życzliwością ludzi. Chorwacja to już inny świat, drogi (pole namiotowe 30 euro za dobę, namiot, dwie osoby i motocykl), komercyjny i zatłoczony turystami. Dubrownik urzeka architekturą ale sentyment za Montenegro pozostaje.
Bałkany 2013 cz.3 - Chorwacja i droga do domu
Dzień 8 – Dubrovnik – 2145 km
Dzisiaj delektujemy się wspaniałym starym miastem, plażą i lodami. Rozbiliśmy się na polu namiotowym. W porównaniu do Czarnogóry tutaj turyści i infrastruktura dla nich przygotowana to rewelacja. Oczywiście bardzo kosztowna, nawet jak na standardy typu namiot, materac i śpiwór wynosi całkiem sporo bo 30 euro za dobę. Ale cóż, nie codziennie odwiedza się Dubrownik, a na prawdę warto.
Dzień 9 – Split – 2380km
Droga z Dubrownika do Splitu prowadzi bajkowym wybrzeżem, góry odsunięte są trochę bardziej w głąb lądu więc pogoda nie jest już tak zmienna i chimeryczna, chmury nie wiszą tuż nad głowami a same góry nie są już tak wysokie jak w Czarnogórze. Wszystko to sprawia, że jest upalnie i stabilnie, można rozkoszować się jazdą. Docieramy do Splitu z przystankiem w Makarskiej, bardzo malowniczej miejscowości nad samym morzem rzecz jasna. W samym Splicie zatrzymujemy się na polu namiotowym niedaleko centrum. Zaraz po rozbiciu namiotu zaczyna się ogromna burza, która jak się później okazało w centrum urządziła sobie gradobicie. Stare miasto Split robi niesamowite wrażenie, wyjątkowy klimat starego zamku, fortyfikacji i niezliczonych knajpek, grającej muzyki i zapachu deszczu
Dzień 10 – Zagrzeb – 2910km
Ruszyliśmy rano i droga przez góry prowadziła nas coraz bardziej w głąb kraju. Niestety po kilku dniach pożegnaliśmy się z wybrzeżem. Jechało się świetnie do momentu kiedy nawigacja nie pogubiła drogi i zaczęła nas prowadzić przez pola, wioski i zapadłe dziury gdzie dzieciaki machały nam na powitanie (swoją drogą bardzo to było sympatyczne). Taka jazda przez ok 60km zmordowała nas niesamowicie. Wynagrodził nam to przejazd przez park narodowy Plitwickie Jeziora. Przez Karlovac docieramy do Zagrzebia. Po krótkim namyśle decydujemy się jechać dalej i niestety znów zawodzi nas nawigacja, błądzimy, robi się coraz później i coraz bardziej nerwowo bo musimy szukać noclegu a jesteśmy w jakimś polu. W końcu w miejscowości Kremnica zagaduje nas Chorwat (jeździ BMW GS 1150) i prowadzi nas do gospody znajomego gospodarza. Jesteśmy wykończeni ale jeszcze mobilizacja do jedzenia, gotujemy w pokoju … (bo budżet rujnuje już sama opłata za nocleg) nasze liofilizowane paki i padamy spać.
Dzień 11 & 12 – Wiedeń – 3300 km
Ruszamy dalej przed południem. Po kilku godzinach jesteśmy już w Austrii. To jedno z tych miejsc gdzie przez dwie godziny odwiedzamy trzy kraje – Chorwacja, Słowenia, Austria. Droga wije się niewielkimi pagórkami, bardzo malowniczo lecz dość zdradliwie. Za jedną z górek bardzo podstępny zakręt w lewo i mało nie wypadliśmy z trasy, aż zrobiło mi się gorąco, podnóżek się złożył ale na szczęście odruch bezwarunkowy nakazał docisnąć kierownik w przeciwskręcie i złożyliśmy się jak brzytwa, uff trzeba było ochłonąć. W okolicy mnóstwo motocyklistów która jest wymarzona do weekendowego latania. Pozazdrościć. Wkrótce docieramy do Wiednia i zatrzymujemy się na nocleg u mojej kuzynki Martyny. Po południu zaliczamy jeszcze Kahlenberg skąd Sobieski dowodził zwycięską bitwą pod Wiedniem. Polecamy to miejsce bo widok z góry jest naprawdę wspaniały na całe miasto. Wieczorem jeszcze krótka wizyta na Praterze. Ulice w Wiedniu poprzeplatane są torami tramwajowymi i na jednej z ostrych krawędzi (pewnie zwrotnica) przecinamy oponę. Zauważyliśmy to dopiero po dotarciu pod dom, na połowie obrotu opony puściły włókna i guma natomiast nie zeszło powietrze. I oto mieliśmy kłopot na następny dzień. Zjechaliśmy całe miasto w poszukiwaniu Michelin Pilot Road 2 jednak bez powodzenia. Skończyło się na Bridgestonach, za którymi nie przepadam ze względu na to, że są dość twarde, bardziej przenoszą drgania i mam wrażenie, że mniej stabilne na mokrej nawierzchni. Lżejsi o dobrze ponad 100 euro, wieczór spędzamy z Martyną szykując się do długiej drogi na następny dzień
Dzień 13 – Tomaszów Mazowiecki, Warszawa – 4030 km
Ten dzień był z pewnością jednym z najbardziej mokrych w naszych podróżach. Ponad 700km jechaliśmy praktycznie w nieprzerwanym deszczu. Próżno było wypatrywać przejaśnień. Na szczęście droga była prosta, dwupasmowa wiec w miarę bezpieczna, od samego Wiednia do Tomaszowa (swoją drogą niesłychane). Ludzie w samochodach patrzyli na nas jak na wariatów. Na postoju woda wylewała mi się z rękawów strumieniami ale perspektywa spotkania z Wiktorem i ciepłego prysznica w domu pchała nas naprzód. Oczywiście przejaśniło się dopiero na 30km przed końcem i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy podróż, podróż pełną pięknych wrażeń i na pewno niezapomnianą. Jeszcze w drodze na Słowacji zatrzymaliśmy się na obiad w naszej ulubionej, sprawdzonej już kilkukrotnie knajpie Skałka na obiad. Mieliśmy przyjemność poznać parę – Łukasza i Karolinę wracającą z wyprawy do Włoch na swoim BMW GS. Przyjemnie było zjeść razem i obiad i pogadać o wrażeniach z wypraw.
Dzisiaj delektujemy się wspaniałym starym miastem, plażą i lodami. Rozbiliśmy się na polu namiotowym. W porównaniu do Czarnogóry tutaj turyści i infrastruktura dla nich przygotowana to rewelacja. Oczywiście bardzo kosztowna, nawet jak na standardy typu namiot, materac i śpiwór wynosi całkiem sporo bo 30 euro za dobę. Ale cóż, nie codziennie odwiedza się Dubrownik, a na prawdę warto.
Dzień 9 – Split – 2380km
Droga z Dubrownika do Splitu prowadzi bajkowym wybrzeżem, góry odsunięte są trochę bardziej w głąb lądu więc pogoda nie jest już tak zmienna i chimeryczna, chmury nie wiszą tuż nad głowami a same góry nie są już tak wysokie jak w Czarnogórze. Wszystko to sprawia, że jest upalnie i stabilnie, można rozkoszować się jazdą. Docieramy do Splitu z przystankiem w Makarskiej, bardzo malowniczej miejscowości nad samym morzem rzecz jasna. W samym Splicie zatrzymujemy się na polu namiotowym niedaleko centrum. Zaraz po rozbiciu namiotu zaczyna się ogromna burza, która jak się później okazało w centrum urządziła sobie gradobicie. Stare miasto Split robi niesamowite wrażenie, wyjątkowy klimat starego zamku, fortyfikacji i niezliczonych knajpek, grającej muzyki i zapachu deszczu
Dzień 10 – Zagrzeb – 2910km
Ruszyliśmy rano i droga przez góry prowadziła nas coraz bardziej w głąb kraju. Niestety po kilku dniach pożegnaliśmy się z wybrzeżem. Jechało się świetnie do momentu kiedy nawigacja nie pogubiła drogi i zaczęła nas prowadzić przez pola, wioski i zapadłe dziury gdzie dzieciaki machały nam na powitanie (swoją drogą bardzo to było sympatyczne). Taka jazda przez ok 60km zmordowała nas niesamowicie. Wynagrodził nam to przejazd przez park narodowy Plitwickie Jeziora. Przez Karlovac docieramy do Zagrzebia. Po krótkim namyśle decydujemy się jechać dalej i niestety znów zawodzi nas nawigacja, błądzimy, robi się coraz później i coraz bardziej nerwowo bo musimy szukać noclegu a jesteśmy w jakimś polu. W końcu w miejscowości Kremnica zagaduje nas Chorwat (jeździ BMW GS 1150) i prowadzi nas do gospody znajomego gospodarza. Jesteśmy wykończeni ale jeszcze mobilizacja do jedzenia, gotujemy w pokoju … (bo budżet rujnuje już sama opłata za nocleg) nasze liofilizowane paki i padamy spać.
Dzień 11 & 12 – Wiedeń – 3300 km
Ruszamy dalej przed południem. Po kilku godzinach jesteśmy już w Austrii. To jedno z tych miejsc gdzie przez dwie godziny odwiedzamy trzy kraje – Chorwacja, Słowenia, Austria. Droga wije się niewielkimi pagórkami, bardzo malowniczo lecz dość zdradliwie. Za jedną z górek bardzo podstępny zakręt w lewo i mało nie wypadliśmy z trasy, aż zrobiło mi się gorąco, podnóżek się złożył ale na szczęście odruch bezwarunkowy nakazał docisnąć kierownik w przeciwskręcie i złożyliśmy się jak brzytwa, uff trzeba było ochłonąć. W okolicy mnóstwo motocyklistów która jest wymarzona do weekendowego latania. Pozazdrościć. Wkrótce docieramy do Wiednia i zatrzymujemy się na nocleg u mojej kuzynki Martyny. Po południu zaliczamy jeszcze Kahlenberg skąd Sobieski dowodził zwycięską bitwą pod Wiedniem. Polecamy to miejsce bo widok z góry jest naprawdę wspaniały na całe miasto. Wieczorem jeszcze krótka wizyta na Praterze. Ulice w Wiedniu poprzeplatane są torami tramwajowymi i na jednej z ostrych krawędzi (pewnie zwrotnica) przecinamy oponę. Zauważyliśmy to dopiero po dotarciu pod dom, na połowie obrotu opony puściły włókna i guma natomiast nie zeszło powietrze. I oto mieliśmy kłopot na następny dzień. Zjechaliśmy całe miasto w poszukiwaniu Michelin Pilot Road 2 jednak bez powodzenia. Skończyło się na Bridgestonach, za którymi nie przepadam ze względu na to, że są dość twarde, bardziej przenoszą drgania i mam wrażenie, że mniej stabilne na mokrej nawierzchni. Lżejsi o dobrze ponad 100 euro, wieczór spędzamy z Martyną szykując się do długiej drogi na następny dzień
Dzień 13 – Tomaszów Mazowiecki, Warszawa – 4030 km
Ten dzień był z pewnością jednym z najbardziej mokrych w naszych podróżach. Ponad 700km jechaliśmy praktycznie w nieprzerwanym deszczu. Próżno było wypatrywać przejaśnień. Na szczęście droga była prosta, dwupasmowa wiec w miarę bezpieczna, od samego Wiednia do Tomaszowa (swoją drogą niesłychane). Ludzie w samochodach patrzyli na nas jak na wariatów. Na postoju woda wylewała mi się z rękawów strumieniami ale perspektywa spotkania z Wiktorem i ciepłego prysznica w domu pchała nas naprzód. Oczywiście przejaśniło się dopiero na 30km przed końcem i tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy podróż, podróż pełną pięknych wrażeń i na pewno niezapomnianą. Jeszcze w drodze na Słowacji zatrzymaliśmy się na obiad w naszej ulubionej, sprawdzonej już kilkukrotnie knajpie Skałka na obiad. Mieliśmy przyjemność poznać parę – Łukasza i Karolinę wracającą z wyprawy do Włoch na swoim BMW GS. Przyjemnie było zjeść razem i obiad i pogadać o wrażeniach z wypraw.
Subskrybuj:
Posty (Atom)